środa, 12 października 2011

Zielono - czerwone i co ma do tego Amsterdam


To danie już od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. Wyobrażałam sobie jak musi smakować połączenie zielonego z czerwonym. I wychodziło mi za każdym razem, że smakowicie. Czytąjac przepisy na niektóre dania, włącza się wyobraźnia, a przy innych wrota do niej pozostają zamknięte. Mam przed oczami nie tylko wygląd dania. To, zresztą nie jest trudne, bo przepisy zawierają ilustracje. Odtwarzam sobie w głowie smak i zapach. Nie wszystko, co mnie urzeka, przekuwam w czyn. Wiele takich hipotetycznych potraw ciągle czeka na realizację. Zasada jest jednak zawsze taka sama. Jeśli czytając przepis nie uruchomi się moja wyobraźnia, to lepiej dać sobie spokój. Bywa też inaczej. Kiedy jem coś pysznego, zamiast oddać się temu w pełni, chodzi mi po głowie pytanie: jak oni to zrobili. Moje początki poznawania kuchni azjatyckiej miały miejsce dawno temu w Amsterdamie. Z chińszczyzny w naszym kochanym kraju znaliśmy tylko ryż. Choć drzwi do kulinarnego raju zostały już otwarte, to przyzwyczajenie jest drugą... i tak dalej. O kuchni mandżurskiej czy laotańskiej nawet nie wiedzieliśmy, że istnieje. Ale podróże kształcą, a chęć poznania jest motorem przygód i postępu. Ilość restauracji w Amsterdamie mnie oszołomiła. I każda była inna. Ja mam tylko jeden żołądek i pięć dni. Jak tu spróbować wszystkiego. Na szczęście flirt z stolicą Holandii trwał dobre kilka lat i po panice pierwszego razu przyszły dni, kiedy zachowywałam się w miarę rozsądnie. Wracając do pierwszego egzotycznego posiłku, jedząc mieszankę warzyw i mięsa w nieziemsko pachnącym sosie o tajemniczej nazwie curry, nie wiedziałam, że przekraczam swój kulinarny Rubikon. Tylko jak rozłożyć to danie na części a potem poskładać w domu w tak samo smakowitą całość. Co oni do tego sosu dodali? Skórkę z cytryny? Pomarańczę? Tak sobie mogłam zgadywać. Odpowiedzią na moje gorączkowe poszukiwania było słowo imbir. Ale jak on wygląda, jak smakuje czy pachnie, na to, musiałam trochę poczekać. Na szczęście i do Polski zawitał wielki kulinarny świat. Tajemniczo i pociągająco brzmiące nazwy zostały oswojone i dziś nie wyobrażam sobie braku na półce nie tylko imbiru, ale całej armii aromatycznych pomocników. Amsterdam do dziś pozostaje w moim sercu jako to miejsce, od którego wszystko się zaczęło i które uruchomiło moją ciekawość jedzenia. Dawno nie byłam w mojej ulubionej Oriental City, gdzie ruch w weekendy jest jak na ludowym festynie, czy w serwującym dania kuchni indonezyjskiej Kantjil en de Tijger. A piwo! Odwiedźcie Cafe Belgique, wielkości pudełka zapałek, z taką ilością piwa, że największy smakosz by poległ. Spróbujcie koniecznie Lucifera lub Gulden Draaka a zrozumiecie, że można pokochać piwo.
I zrobił się wpis podróżniczy zamiast kulinarnego. Rozmarzyłam się. Już wracam do zasadniczego tematu.
Chciałam was tym razem przekonać do smaku nieco niezwykłego. Do połączenia surowości szpinaku, aksamitności pieczonej papryki, pikanterii chili, swojskości cebuli i czosnku po  niecodzienność kopru włoskiego. Ta ostatnia przyprawa długi czas kojarzyła mi się tylko z herbatką na kolki starszej Córki. A przecież wieprzowina i koper włoski to nieodłączni towarzysze.
Zastosowanie wegetariańskie też zdało egzamin. Do dzieła.

Potrzebujemy:

2 papryki czerwone
1 chili
1 cebulę
2 ząbki czosnku
pół łyżeczki nasion kopru włoskiego
oliwa
sól, pieprz
parmezan
micha szpinaku, najlepiej świeżego o drobnych liściach
makaron kokardki, muszelki lub taki, jak lubicie

Zaczynamy od rozgrzania piekarnika do 200 stopni. W naczyniu żaroodpornym układamy paprykę i chili obrane z nasion, pokrojoną w plastry cebulę, czosnek bez łupinek. Polewamy warzywa 2 łyżkami oliwy, posypujemy koprem włoskim, solą i pieprzem. Mieszamy i wkładamy do piekarnika na 30 minut. Po pół godzinie wyjmujemy naczynie z pieca i przykrywamy folią aluminiową. Gdy wystygnie, ściągnięcie skórki z papryk będzie łatwizną. Teraz potrzebujemy miksera lub blendera. Całość zawartości naczynia żaroodpornego miksujemy na sos, dolewając kilka łyżek oliwy.
Odkładamy sos na chwilkę, bo musimy ugotować makaron. Zagotowujemy wodę w garnku, lekko solimy i do wrzątku wsypujemy makaron. Jego twardość jest kwestią gustu. Nasze polskie podniebienia przywykły już do stadium al dente, ale rozumiem, że  niektórzy lubią inaczej.
W czasie gdy makaron się gotuje, pora zająć się szpinakiem. Umyte i osuszone liście kładziemy na rozgrzaną patelnię z odrobiną oliwy. Solimy, smażąc szpinak ok 3 minut. Mieszamy, żeby nam sie nie przypalił i nie był zupełnie omdlały.
Ostatni etap naszej pracy, to połączenie wszystkich elementów. Ugotowany makaron (zostawmy parę łyżek wody, w której gotował się makaron), mieszamy ze szpinakiem i polewamy sosem paprykowym (jeśli jest za gęsty, możemy dolać wody z makaronu). Danie posypujemy świeżo startym parmezanem i pieprzem.
Gotowa potrawa spełniła moje oczekiwania. Zapach kopru był bardzo subtelny, a smak intrygujący. To właśnie takie danie, które prowokuje pytania: co tam jest dodane?


Zachęcam do eksperymentów i życzę smacznego

1 komentarz:

  1. Jak fajnie, ze nie musze pytac o przepis, bo przepis jest tutaj na blogu! Jak tylko zrobie to tez sie pochwale :)

    OdpowiedzUsuń